Pracownia Fotograficzna Kath

Lura

Lura

Niezawodne psy obudziły mnie dzisiaj o porze, o której codziennie chcę wstać i od miesiąca chyba nie daję rady. Mamy oczywiście teraz dysonans spowodowany „zmianą czasu”, ale nie o tym przedziwnym procederze mającym na celu wyłącznie rozregulowanie nam organizmów chciałam dzisiaj opowiedzieć. Tak czy owak psy obudziły mnie o 6 rano. Legaliści powiedzą, że o 5, ale słońce jest w zenicie w południe, a nie godzinę wcześniej, wie to każdy fotograf. Zatem psy obudziły mnie o 6 rano. Czyli i tak dość późno, zważywszy na długość dnia. Ale nie będę marudzić. 6 rano to i tak dobra pora. Całkiem niezła, żeby zacząć dzień.

Wypuściłam więc marudy na chrzęszczący śnieg, znalazłam pióro i przepłukałam kubek. O tej porze piec myśli, że jest jeszcze noc, więc w domu panował leki chłód. Niezrażona znalazłam jakiś koc – nawiasem mówiąc, mamy za mało koców. W domu takim jak ten, gdzie wiecznie oszczędza się gaz, a okien jest w sumie dość sporo, koce o tej porze roku powinny leżeć na każdym krześle. Mamy jeszcze trochę czasu do najkrótszego dnia w roku, a ja już mam wrażenie, że żyję w polarnej nocy. Co by było, gdybym urodziła się kilkaset kilometrów jeszcze dalej na północ…
Zgromadziłam zatem moje przybory i nastawiłam wodę na herbatę. O tej porze łatwiej byłoby przycisnąć guzik w ekspresie, ale naczytałam się, jak to kawa fatalnie działa na mózg, a w dodatku jest nieprzytomnie droga i do tego jeszcze nie przepadam za kawą chłodną, co oznacza, że albo piję, albo robię cokolwiek innego – a przecież chciałam właśnie robić cokolwiek innego. Rozejrzałam się za koszyczkiem do esencji (nie ma nic lepszego niż porządny Earl Grey w liściach, a właśnie wczoraj udało się nam go dostać po wielu wielu tygodniach bezskutecznych poszukiwań, dziwne czasy). Nie znalazłam. Przyklnęłam w myślach. Koszyczek pewnie został w moim pokoju (szumnie zwanym pracownią), na górze. Nie miałam żadnej ochoty wyłazić tam z powrotem, więc sięgnęłam po metodę ostateczną – schowany głęboko w szufladzie, nigdy nieużywany zaparzacz w postaci małej kulki wielkości śliwki z dziurkami na szczycie ogromnej agrafki. Nie lubię tego sprzętu, po pierwsze dlatego, że zawsze przez te dziurki do naparu wydostają się drobinki herbaty. A o drugie dlatego, że kulka jest za mała jak na moje upodobania. Lubię mocną herbatę. Lubię w ogóle mocne napoje. Może mam zdrewniały język i zaraz usłyszę, że Chińczycy (a w końcu herbata to jedyne, co mają dobre, więc raczej znają się na tym interesie) piją dopiero trzecie parzenie i to dosłownie z trzech listków. Cóż, guzik mnie to obchodzi. Lubię mocne napary i już.
Niemniej 6 rano w grudniu to czas sztuki kompromisów, zalałam więc herbatę w zaparzaczu wielkości czereśni i usiadłam do pisania. Od kilku dni eksperymentuję z czymś, co biega po Internetach pod hasłem morning pages, a po polsku brzmi po prostu poranne strony. Albo porannica, w moim słowniku. Tak więc usiadłam do pisania porannicy. Jeśli nie wiesz, o co chodzi, to technika wymyślona i propagowana przez amerykańską pisarkę Julię Cameron i jej zasadniczym celem jest walka z pisarską blokadą (kolejne anglojęzyczne sformułowanie, które przetłumaczone na nasz język brzmi  cokolwiek dziwnie), aczkolwiek ma też inne zalety. Jedną z nich jest podobno możliwość sięgnięcia do podświadomości – o ile robi się to dostatecznie szybko po przebudzeniu, w postaci strumienia świadomości, czyli bardzo szybkiego pisania bez zastanawiania się nad tym, co się pisze – i wyjęcie stamtąd rzeczy, które leżą nam na sercu jak ciężki obiad na wątrobie. Przewietrzony w ten sposób umysł podobno funkcjonuje lepiej, jaśniej i klarowniej. Są osoby, które z całym przekonaniem polecają porannice, twierdząc, że pozwalają ułożyć myśli w sposób mający moc zmiany naszego życia. Niewiele jednak mówi się o tym, że porannicy nie powinni stosować ludzie zmagający się z depresją. Bo jeśli pozwolić na prowadzenie strumienia świadomości komuś, kto w umyśle ma same straszne rzeczy, to te straszne rzeczy pojawiają się na kartkach. A jeśli one się pojawiają, to dostają odżywki. Dostają moc. Rosną. Robią się silniejsze. Urzeczywistniają się. Koszmary, które mieszkają w umysłach ludzi z depresją, wyciągnięte na światło dzienne, nie okazują się dziecinnymi strachami. Okazują się czymś potwornym, co dzięki temu, że lepiej to widzisz, jest tylko potworne jeszcze bardziej. Wiem, o czym mówię. Niestety. Bardzo dobrze wiem, że jeśli ma się problem z poczuciem własnej wartości, jeśli cierpi się na jakąkolwiek formę depresji, nie powinno się pisać porannicy. Bo ona wyciąga potwory na światło dzienne, gdzie robią się jeszcze większe, jeszcze silniejsze.

Dlatego właśnie przez długi czas nie mogłam prowadzić tej praktyki. To trochę jak wejście w korytarze Nostromo i wołanie „cip cip”. Moim zdaniem, choć nie jestem ani psychologiem, ani psychiatrą, ani żadnym innym ekspertem, więc nie polegaj błagam bezkrytycznie na mojej opinii – bo jest, właśnie, tylko moją opinią! – granica między depresją, która ma podwójne szczęki i kwas zamiast krwi, a stresem czy smutkiem, który jest pająkiem siedzącym na latarce, jest niebywale trudna do określenia. Jeśli siedzisz w Nostromo, nie idź szukać obcego. Nie idź, bo nie masz szans. Ale jeśli widzisz w kącie
dziwny kształt, który Cię przeraża, może wystarczy podejść i porządnie się przyjrzeć, żeby odkryć, że w istocie to tylko coś małego w upiornym świetle i faktycznie nie ma o co robić afery. Jak mówię, granica jest cienka. Sama nie wiem, czy ją znam. Ponieważ chcę sprawdzić te rzekome osławione szerokie i oblane miodem korzyści płynące z porannicy, robię eksperyment i piszę. Piszę, aż dostrzegę jakieś efekty (lub uznam, że ich nie ma). ALE. I to bardzo ważne ale. Kiedy na kartkach widzę zarys wystających żeber i ogona z kolcem, odkładam pióro. Bezwzględnie.

Dzisiaj obcy spał. Albo był w innym statku. W każdym razie pisałam bez przeszkód, pozytywnie, siorbiąc nieszczęsną herbatę z zaparzacza wielkości fasolki. Tak, z każdym łykiem cienkiego naparu miałam wrażenie, że zaparzacz jest coraz mniejszy, a ja po prostu zmarnowałam tę odrobinę suszu.
Mogłam równie dobrze nalać sobie do kubka po prostu wrzątku, wyrzucałam sobie. Albo zalać wrzątkiem trochę słomy (zakładając, że mam gdzieś tu słomę). Napar miał kolor wody po umoczeniu wymalowanego pędzla, smak podobny (jak sądzę, nigdy nie próbowałam wody po płukaniu pędzla), a ja gorzko żałowałam, że nie podjęłam tego dodatkowego wysiłku, żeby znaleźć porządny koszyczek i przygotować sobie herbatę, która sprawiłaby mi przyjemność. Jak często macham ręką i mówię „ujdzie”! Tymczasem wcale, wcale nie. Nie uchodzi. Miernota pozostaje miernotą.

Świat pełny jest domorosłych „kołczów”, którzy chrzanią dyrdymały w stylu „zrobione jest lepsze niż perfekcyjne” (kolejny przykład angielskich powiedzonek, które po polsku brzmią słabo: „done is better than perfect”). Tak, zrób byle co, wypuść to w świat i oczekuj zachwytu, bo „dałaś coś z siebie” i „jesteś cudowna taka jaka jesteś, nie musisz być doskonała”.
Oczywiście, że nikt nie jest doskonały. Oczywiście, że jeśli wpadasz w pułapkę perfekcjonizmu, czasem nie kończysz nigdy, a w istocie – powinnaś. Ale czasem, i niestety widzę tego po Internetach MNÓSTWO, ludzie robią byle co, publikują byle co, bylejakość przezywają „autentycznością” i oczekują poklasku za to, że „showed up” i „put themselves out there” (przepraszam, ale nie jestem w stanie tego sensownie przetłumaczyć. Pojawili się i wystawili się tam gdzieś. Meh). A może powinni przystanąć i zastanowić się, czy to co robią faktycznie jest wystarczająco dobre. Czy nie marnują swojej łyżeczki herbaty, wypuszczając w świat niepijalną lurę. Całe życie walczę ze swoją bylejakością. Gdzieś tam głęboko hołduję poglądowi, że gdybym przysiadła fałdów (pomijając, czy mam talent, czy go też nie mam za grosz i czy ktokolwiek go ma tak po prostu) może udałoby mi się wyprodukować owszem mniej, ale rzeczywiście ważnej, lub urzekającej, lub może po prostu pięknej sztuki. Dlatego na moim dysku siedzą miliony zdjęć, których nigdy nikomu nie pokażę, a kiedy już jakieś komuś pokazuję, zawsze mam dyskomfort („mogłam to zrobić lepiej”) – co także jest toksyczne i bardzo, bardzo niezdrowe. Ale kiedy jednak się łamię i wypuszczam zdjęcie, które jest tylko „ok.”, kiedy widzę gdzieś kolejne czyjeś takie „ok.” zdjęcie lub czytam kolejny „ok.” tekst, lub widzę kolejny film, który jest miałki, zżymam się. Oho, odzywa się mój wewnętrzny krytykant (razem ze swoim najlepszym kumplem, wewnętrznym krytykiem). Tak, łatwo krytykuję. Za łatwo może (a może nie? A może za słabo?). Ale głównie siebie. Że za ostre, że za mdłe, że za mało kontrastowe, że przekontrastowane, że kompozycja nie łapie za oko, że to, że siamto, że sramto.

I tak zastanawiając się nad tym, że może jednak „perfect is better than done”, siorbnęłam znowu mojej niepijalnej lury. Ze zdumieniem odkryłam, że goryczka przyjemnie uszczypnęła mnie w język. Spojrzałam do kubka i zobaczyłam ciemny, gęsty niemal od esencji napar, dokładnie taki, jak lubię.
Herbata, mimo że uwięziona w nikczemnej objętości zaparzaczu, naciągnęła pięknie. Więc może czasem nawet, jeśli masz tylko małą łyżeczkę, jeśli dasz jej czas, dojrzeje do czegoś, co absolutnie da się pić.

 

PS. Ilustracją tej notki jest zdjęcie, które zrobiłam wcale nie wczoraj, tylko ponad rok temu. Rok trwało, zanim uznałam, że jednak nie jest mierne. A co Ty o nim sądzisz? Jest ok, czy nie, czy może jest całkiem spoko?...

W każdym razie wydruk na fajnym papierze możesz mieć stąd.

Spotkajmy się online